Dopiero o siódmej rano zbudził się Trawiński ze snu głębokiego jak nicość. Gdy uchylił powiek, zobaczył, że znajduje się w wielkim pokoju z dwoma oknami i leży na żelaznem, czysto posłanem łóżku. Jedno z okien było otwarte; tyłem zwrócony do dziedzińca siedział w niem na fotelu Łoski i czytał książkę, zlekka wybijając takt palcem.
„Żony, kochanki — mówił półgłosem — płacz mnie nie wzruszy, bo nim zaświta poranek, nim słońce zajdzie, łzy jej osuszy nowy mąż, nowy kochanek.“
— Cudo! — mruknął pedagog. — Ale kto dziś czyta te piękności? Wolimy koncepty pism humorystycznych.
I znowu czytał cicho:
„Więc dziś po świecie błądzę szerokim sam, pędząc życie tułacze. Naco mam płakać?... za kim?... i po kim?... gdy po mnie nikt nie zapłacze?...“
— Każdy z nich mógł to samo powiedzieć — mówił Łoski. — Mickiewicz, Krasiński, Słowacki, Lelewel, wszyscy jenerałowie.
Zachodzi teraz inna kwestja: czy wspaniały wykrzyknik — „Jedźmy... nikt nie woła!“ — nie urodził się pod wpływem westchnienia: „Gdy po mnie nikt nie zapłacze?...“
Słuchając tych szeptów, Józef przypomniał sobie, że od wczorajszego wieczora bawi w Klejnocie, w pokoju Łoskiego, z którym rozprawiali do drugiej w nocy. I nagle jak błyskawica zbudziła się w nim myśl, że ten młody a już zasuszony