Obaj młodzi ludzie wrócili do mieszkania. Z pokojem Łoskiego, którego okna wychodziły na park, stykał się mniejszy pokoik z oknem, zwróconem na dziedziniec. Józef przeszedł tam, ażeby nie przeszkadzać Łoskiemu; otworzył okno i, usiadłszy na starem krześle, zaczął przypatrywać się dziedzińcowi, który wciąż był pusty.
Nagle przywidziało się Trawińskiemu, że słyszy rozmowę na dwa głosy: jednym był perlisty szmer fontanny, drugim cichy szelest lipy; srebrna kita fontanny niby przekornie chwiała się to na prawo, to na lewo, a ciemno-zielone bukiety lipy odpowiadały jej takim samym ruchem. Niekiedy zdawało się, że milknie fontanna, a wzmacnia się szum lipy; to znowu cichła lipa, a fontanna przemawiała dźwiękiem tysiąca niewidzialnych dzwonków.
„O czem one mówią? — pomyślał Józef. — A, o tem, że zestarzał się ród Turzyńskich i pałac w Klejnocie, i te lipy, i świerki przedwieczne. Pod białym tynkiem pałacu już zarysowują się śmiertelne szczeliny; wkrótce ze wspaniałych drzwi porobią się wyłomy, z okien jamy, dach zapadnie się, a na murach, pogryzionych deszczem, zazieleni się trawa, tarnina i głogi.“
W tej chwili zaturkotała bryczka i wyskoczył z niej Permski, trzymając duży węzeł w rękach.
— Odzienie dla Szczepanka! — rzekł do siebie Józef. — I przywidziało mu się, że gdzieś, daleko za parkiem, płynie rzeka podziemna, gęsta, ciężka i czarna, którą Permski usi-