— Żaby tobie łapać, nie ryby! — odezwał się za nim Andrzej Turzyński.
— Psiakość, nic nie upolowaliśmy! — złościł się Pomorski. — A już ruszał się spławik i gdyby nie ten głupi przyjazd...
W tej chwili wtoczyła się na dziedziniec czterokonna kareta i dwukonny powozik. Stary Wojciech, z białemi jak mleko wąsami, kilka razy strzelił z bata, objechał sadzawkę i stanął przed samą kolumnadą. Zrobił się zamęt. Dwaj lokaje i panienki rzuciły się do karety, z powoziku wyskoczył Staś Turzyński i Byvataky. Łoski gdzieś się podział, Józef pragnął zapaść się pod ziemię. Nagle usłyszał słodki głos Zosi:
— Dzieńdobry panu!
Oprzytomniał i zdjąwszy kapelusz, złożył niski ukłon niewiadomo komu, ot tak... przed siebie! Gdy podniósł głowę, zobaczył damę wysoką, z rysami cesarzowej rzymskiej i surową fizjognomją. Dama przez mgnienie oka popatrzyła na Józefa i wyraz jej twarzy złagodniał, a nawet lekki uśmiech przemknął po zaciśniętych ustach. Wnet poszła dalej, oparta na ramieniu Zosi.
— A oto jest Józef Trawiński — odezwał się głos Łoskiego.
Teraz Józef zobaczył przed sobą mężczyznę średniego wzrostu, szpakowatego blondyna z mądremi oczyma i zużytą twarzą. Mężczyzna trzymał w ręku trzcinę ze złotą gałką.
— Józiu, pan Turzyński — szepnął mu do ucha Łoski.
Józef znowu ukłonił się i usłyszał w odpowiedzi:
— Bardzo jesteśmy wdzięczni... bardzo!... Przyjdźcie panowie zaraz do mego gabinetu, tam się poznamy bliżej.
Pan Turzyński zdawał się być zirytowany; głos mu nieco drżał i ramiona podskakiwały. Ale uwaga Józefa była w tej chwili czem innem zajęta: patrzył na Zosię, która wprowadzała ciotkę na schody. Za niemi szedł Staś, dźwigając dużą aksamitną torbę, z miną niezwykle uroczystą, którą od czasu
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/129
Ta strona została uwierzytelniona.