Na trzeci dzień pobytu w Klejnocie Józef obudził się około ósmej, wyjrzał oknem i zobaczył przed pałacem nowy powóz, zaprzęgnięty w najlepsze konie cugowe.
„Może wyjeżdża panna Zofja?“ — pomyślał i ogarnęło go pragnienie, ażeby jak najprędzej wrócić do wujostwa, do lekcyj z chłopcami, do czytania książek lekarskich i do samotnych przechadzek.
„Poco ja tu mam siedzieć?... Co mnie obchodzi Klejnot, jego właściciele i mieszkańcy?“
I gdy tak rozmyślał wzburzony, z sieni pałacu wybiegło naprzód dwu lokajów w czarnych frakach, potem pan Radcewicz w czamarze, pani Komorowska w czarnej jedwabnej sukni i nareszcie pani Dorohuska.
— Naturalnie wywozi ze sobą pannę Zofję, licho wie gdzie i poco! — mruknął.
Wtem, ku wielkiemu jego zdziwieniu, zamiast panny Zofji, ukazał się kleryk Podolak, z dwoma grubemi książkami w ręku.
Pani Dorohuska wylokowana, odmłodzona, poważnie uśmiechnięta, wsiadła do powozu, a obok niej umieścił się zadumany, piękny, ze spuszczonemi oczyma kleryk.
„Więc Zosia usiądzie na przodzie?“ — myślał, niewiadomo z jakiego powodu oburzony na kleryka. Lecz powóz ruszył i Zosia nie wsiadła. Józef głęboko odetchnął.
Szybko umył się, ubrał, parę razy przejrzał w lustrze i zabrał się do wyjścia.