— Co też!... Wolałbym sto razy życie stracić, aniżeli najmniejszą krzywdę zrobić państwu.
— Więc poco pan mówi takie niedorzeczności?
— W tem podzielam zdanie Permskiego, że trzeba poprawić dolę klas pracujących i biednych, choćby na drodze stopniowego... zakupywania dla nich gruntów.
— Ach, proszę pana, w tej kwestji to i ja się zgadzam z panami. Ale to nie jest rzecz łatwa!
Stanęli przed czworniakiem. Z jednej izby wyszła kobieta. Zosia zwróciła się do niej z zapytaniem:
— No, jakże Wojtuś?... Panna Sobolewska przysyła wam flaszeczkę napoju. Czy wrzód pękł?
— Jeszcze, proszę panienki, nie pękł, choć Kasprusiowa przyłożyła mu żabę rozdartą.
— Jakto? Gdzie? — oburzyła się Zosia. — Panna Sobolewska nauczyła was robić kataplazm, kazała go przykładać, a wy... jakież to wstrętne!... zamiast kataplazmu, przykładacie żaby?... Pokażcie zaraz dziecko!... To jest pan doktór — mówiła rozgniewana Zosia, wskazując na Józefa.
Józef obejrzał dziecko, które miało wrzód na nodze, zawstydzony wybąkał radę, ażeby matka przykładała mu kataplazm, i szybko wybiegł.
— Skompromitowała mnie pani! — rzekł do Zosi. — Ja dopiero za kilka lat będę się mógł na coś przydać. Dziś potrzeba tutaj istotnego lekarza.
— Powiedziałam tak, bo może pana prędzej posłuchają i nie będą robić dziecku szkaradzieństw — mówiła Zosia. — Oto ma pan nasz lud: nie wierzy pannie Sobolewskiej, ale słucha jakiejś strasznej baby, która dziecko może w gorszą chorobę wpędzić.
Z innej chaty wybiegła do nich młoda parobczycha i radośnie powitała Zosię.
— Cóż Stefanek?
— A dobrze się ma, proszę jaśnie panienki.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.