Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/155

Ta strona została uwierzytelniona.

chwili, kiedy panią spotkałem z rana, zdawało mi się, że mam cały świat interesów do pani, a obecnie nie wiem co mówić i wprost lękam się, czy nie tracę pamięci. Nie potrafię wyrazić, jaki to przykry stan!
— Cóż znowu! Skądżeby pan miał stracić pamięć?... Taki zdolny!
— Przypominam sobie! — rzekł tonem triumfu Józef. — Wie pani, jaka myśl ciągle mnie prześladuje?... Oto, że ja gdzieś widziałem panią. Czy w Warszawie na ulicy, czy w teatrze? Nie wiem, no nie wiem, a jednak jestem pewny, że panią dawno i doskonale znam.
— To szczególne! — odpowiedziała Zosia. — Mógłby mi pan nie wierzyć, ale proszę spytać panny Sobolewskiej, czy kiedyś nie powiedziałam jej, że ja pana skądsić znam.
— Może widzieliśmy się w Warszawie w teatrze?
Zosia potrząsnęła głową.
— Nie — rzekła — to jest zupełnie co innego. Kiedyś, będąc dzieckiem, zwiedziłam pałac w Turzycach. Otóż, zdaje mi się, że tam, między portretami Turzyńskich, znajduje się jeden, młodego chłopca, bardzo podobny do pana.
— Skądżeby?
— Jakto skąd? Przecież pan ma w sobie krew Turzyńskich... Choć to dalekie pokrewieństwo — dodała.
Józef, niewiadomo dlaczego, spojrzał na nią (po raz drugi w życiu!) tak, że Zosia zmieszała się i, ażeby ukryć zakłopotanie, zaczęła szybko:
— Dużo rzeczy mam panu do powiedzenia, bardzo przykrych. O, już idzie ciocia z księdzem Podolakiem. Właściwie to on jeszcze nie ksiądz, ale ja tak przywykłam go nazywać. Otóż... Ach, jakie to bolesne! ale muszę podzielić się z panem, bo komuż powiem?
— Gdyby kiedy spadł na panią wielki smutek — wtrącił Józef — proszę z nikim nie dzielić go, tylko ze mną. Ja wezmę od pani cały...