Ukończywszy rozmowę z Józefem, Łoski chciał zabrać się do czytania. Ledwie jednak usiadł na fotelu i wyciągnął rękę po książkę, usłyszał dudnienie schodów i po chwili ujrzał Stasia, wpadającego do pokoju, niby koń wyścigowy. Młody Turzyński ubrany był w mundurek gimnazjalny. W oczach płonęły mu iskry, malinowe usta śmiały się; na czoło niezbyt wysokie opadł kosmyk blond włosów. Na powitanie głośno stuknął obcasem o obcas, uścisnął rękę Łoskiemu, a następnie Trawińskiemu, do którego zawołał, prędko dysząc:
— Jedź ze mną, Józiu! Ubawimy się jak na komedji.
— Gdzie on ma jechać? — odezwał się Łoski.
— Na kolej, po hrabiego Kajetanowicza, który przysłał depeszę. Mówię panu, osioł dziewięćdziesiątej szóstej próby! Pękniemy obaj ze śmiechu, bo ja umiem z nim gadać.
Józef stał na środku pokoju zakłopotany. Na obliczu Łoskiego ukazał się wyraz powagi.
— Mój Stasiu — rzekł — jak możesz w taki sposób odzywać się o panu Kajetanowiczu? Przecież to twój kuzyn.
— Osioł może być kuzynem arabskiego konia — odpowiedział Staś.
— Mój drogi — ciągnął surowo Łoski — odzwyczaj się od lekceważenia ludzi. Bo gdy się wprawisz, sam nie będziesz wiedział, kiedy wymknie ci się impertynencja i to wobec osoby interesowanej. A jeżeli urządzisz pana Kajetanowicza, co wyniknie? Twoja ciotka, pani prezesowa, bardzo wiele wagi przykłada do jego bytności tutaj...