Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 05.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mówię, że lubię pana Byvatakyego. Ten człowiek nigdy się nie narzuca. Gdy jest w pokoju, nawet nie wiem, że jest; gdy wyszedł, nie pamiętam, że był. Ja, po konferencji z nim, tylko mrugnę na Borosia, Borosio zlekka kiwnie głową i — już się rozumiemy. Potem obaj ci panowie odchodzą do kancelarji, tam Borosio spogląda na Byvatakyego, pan Byvataky podnosi dogóry dwa albo trzy palce, bierze dwie albo trzy sturublówki i — basta!
— Takim pan hrabia nie żałuje pieniędzy — wtrącił doktór.
— Proszę pana, ja nie mam powodu żałować, bo o nich nie rozmawiam, a więc i nie myślę. To Borosio niech żałuje, gdyż on załatwia wszelkie rachunki. Zna pan przysłowie: nieszczęście, którego nie widzimy, nie jest nieszczęściem?
We drzwiach ukazał się Karol, cichy jak widziadło.
— Jaśnie pani — rzekł — zapytuje, czy jaśnie pan raczy przyjść?
— Dobrze! dobrze! — przerwał hrabia. — Za chwilkę.
A gdy doktór żegnał go ukłonem, hrabia przymknął lewe oko i po łobuzersku wyrzucił głowę w kierunku drzwi, któremi wyszedł Karol.
— Bę-dą nu-dy! — wyśpiewał. — Nasłucham się wykrzykników: obowiązki obywatelskie!... honor rodziny!... dwakroć sto tysięcy gotówką, a resztę można poręczyć... et caetera...
Podniósł dogóry obie ręce i szeroko ziewnął.