wił Łoski — to uspokój się, gdyż dziś starszych państwa nie będzie przy stole. Sędzia, hrabia, pani Dorohuska i mecenas Byvataky jedzą obiad w swojem kółku i w innym pokoju. Mają wiele do gadania.
— Wcale się o to nie gniewam! — mruknął Józef.
W sali jadalnej, dokąd weszli, już zebrało się całe młode towarzystwo. Zosia rozmawiała z Różą Turzyńską i Stasiem, doktór na boku szeptał do panny Sobolewskiej, Permski, machając rękoma, coś prawił pannie Klęskiej. Spostrzegłszy wchodzących, Zosia uśmiechnęła się do Łoskiego, a w tej chwili, drugiemi drzwiami, wszedł młody Byvataky z okazałym panem o szpakowatych włosach i wygolonej twarzy, z czerwoną wstążeczką w dziurce od guzika.
— Pan mecenas Byvataky! — odezwał się Radcewicz, który i dziś czuwał nad służbą w jadalni.
Okazały gość lekkim krokiem przybiegł do Zosi i ująwszy obu rękoma jej rączkę, mówił z uśmiechem:
— A zawsze tak anielsko spokojna, taka dobra!... Niech sobie pani wyobrazi, że nareszcie odgrzebałem w pamięci... Pani jest podobna do portretu Greuze’a pod tytułem: „Młoda panienka z jagnięciem.“ Portret znajduje się w galerji narodowej w Londynie[1]. Długi czas męczyłem się, chcąc przypomnieć, do kogo pani jest podobna... I dopiero w tej chwili, spojrzawszy na panią, odetchnąłem. Prawda, jaka to ulga, przypomnieć sobie rzecz zapomnianą?
A gdy zarumieniona Zosia odpowiedziała jakąś grzecznostką, mecenas zwrócił się do Płótnickiego.
— Jakie szczęście, że spotkałem tu naszą znakomitość!... Już oddawna marzę o zaszczycie wpisania się na listę pańskich pacjentów i jeśli pan doktór pozwoli, ośmielę się nawet dziś wieczorem niepokoić go...
Mocno uściskawszy rękę Płótnickiemu, Byvataky zaczepił Podolaka:
— Witam!... witam! — mówił. — Jego ekscelencja nasz