Godzina dziewiąta rano; dzień prześliczny. W saloniku, zajętym przez panią Dorohuską, jest w tej chwili dwie osoby: czasowa jego mieszkanka i sędzia Turzyński. Oboje zdają się być mocno podnieceni. Prezesowa, skrzyżowawszy ręce na piersiach, szybko chodzi po ogromnym, nieco spłowiałym dywanie. Jest zarumieniona i ma zaciśnięte usta. Niekiedy zdaje się, że chce wybuchnąć gniewem; jednocześnie spogląda w lustro, stojące na kominku, widzi, że ma piękne rysy, że jest wysoka, zgrabna, pełna życia i — to ją uspakaja. Podnosi głowę jeszcze wyżej i pogardliwie wzrusza ramionami.
Turzyński siedzi na środku pokoju, przy małym stoliku, na fotelu obitym tkaniną w pasy szare i amarantowe. Jest ubrany w żółtawy jedwabny kitelek, na głowie ma ryżowy kapelusz, a w ręku trzcinę ze złotą gałką, trochę już wytartą. Ma obwisłe policzki, małe, zwichrzone wąsiki blond, już siwiejące, na twarzy różowe plamy i spuszczone powieki. Przy nim, na stoliczku szklanka mocnej herbaty, którą od czasu do czasu popija drobnemi łykami.
— Czy zostawił jaki list ten... głupiec? — nagle zapytuje prezesowa.
— Nie, i nicbyśmy nie wiedzieli o wyjeździe, zakrawającym na ucieczkę, gdyby przypadkiem nie spotkał go w alejach Radcewicz. Widząc jakiś węzełek w rękach przyszłego kapłana, zapytał go stary: „A dokąd ksiądz idzie tak wcześnie?...“ Podolak zawahał się i potem odpowiedział, że — idzie do