Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/012

Ta strona została uwierzytelniona.

niemi węgierskie buciki, nastąpiły dwa wybuchy śmiechu — na bas i sopran, potem gonitwa i... cisza. Dopiero po upływie kilku minut, w tem samem co i pierwej oknie, ukazała się wielka piankowa faja, osadzona na bajecznie długim cybuchu, a za niemi wzorzysty szlafrok, czapeczka ze złotym kutasem i twarz, z koloru i formy przypominająca niebywałych rozmiarów rzodkiewkę. Za chwilę wszystkie te szczegóły, należące, o ile się zdaje, do jednego tylko właściciela, znikły w gęstych tumanach wonnego dymu.
— Wandziu!... Wandeczko!... — zaczął znowu rumiany staruszek.
— Słucham dziadunia!
Lekki powiew rozdarł kłęby dymu, wśród których, niby w obłoku, ukazała się biała i różowa twarz, wielkie szafirowe oczy i ciemno-blond pierścienie włosów piętnastoletniej dziewczynki.
Jednocześnie z pomiędzy parkanów wyszedł na ulicę wysoki, pochylony starzec w długim surducie, dużej watowanej czapce, i wspierając się na zakrzywionym kiju, zwolna kroczył po tej stronie drogi, która do pałacu przylegała.
— A zbytnico!... a niegodziwa!... — mówił siedzący w oknie właściciel piankowej fajki — to ty dziadunia od grubasów wyzywasz, hę? Przeproś zaraz!
— No, przepraszam, bardzo przepraszam, ale... da dziadzio kanarkowi siemienia?... — odparła wnuczka.
— Dam, ale pocałuj...
Rozległ się całus.
— A da dziadzio grochu gołębiom?
— Dam, ale pocałuj...
Rozległ się drugi i trzeci całus, a oba tak głośne, że aż stary przechodzień zatrzymał się, nasłuchując tuż pod oknem.
— A da dziadzio gryki kurkom moim, da?
— Dlaczegóżby nie? Ale pocałuj...