Ubogi starzec mieszał się coraz bardziej.
— Aha! prawda, będę miał honor zaprezentować się. To jestem ja, stary Klemens Piołunowicz, a to moja wnuczka, Wanda Cecylja Piołunowiczówna — mówił dziadzio, kładąc nacisk na nazwisko dziewczynki.
— A ja Hoff, Fryderyk Hoff — odparł gość.
— Bardzo mi przyjemnie! — upewnił gospodarz. — Proszę, niech pan spocznie. Wandziuniu, posadź pana na fotelu!
I to polecenie wśród ukłonów spełniono.
— Hola! Janek! A wlej tam wody w prysznic! Wandziulku, baw pana. Czyste sumienie, kochany panie Hoff, prysznic i gimnastyka: oto najpierwsze warunki szczęścia na ziemi. Przepraszam, ale na chwilkę muszę wyjść, bom bardzo wzruszony: moja fajka spadła nadół i nawet nie zgasła. Janek! wody!
To powiedziawszy, staruszek wbiegł do swego pokoju i zamknął drzwi. Jednocześnie z innej strony weszła tam druga osoba, prawdopodobnie Janek z oczekiwaną wodą. W sali pozostała Wandzia i gość, niespokojnie kręcący się na fotelu.
— Pan pewnie nie z tych stron? — zaczęła dziewczynka.
— Owszem, z tych — odpowiedział Hoff.
— Co? co? — spytał dziadek z drugiego pokoju, z którego dochodziły odgłosy hydro-dynamicznych operacyj.
— Pan mówi, że jest z tych stron — odparła wnuczka, podnosząc głos o pół tonu. — Czy pan daleko mieszka? — dodała.
— A ot tam, z drugiej strony ulicy. Ten plac, co go widać, i na nim domek... to moje.
— Ten pomarańczowy?
— A ten.
— Dziadziu! pan mieszka w tym pomarańczowym domku, co to z okna widać.
— Patrzaj!... — dziwił się w drugim pokoju dziadzio.
— A ta sadzawka to także pańska?
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/015
Ta strona została uwierzytelniona.