peczkę i szlafrok, i chwytając się rękami za pierścienie. — Ot tak się wywraca koziołki wtył i naprzód. Raz, dwa! raz, dwa!
— Mój Boże, mój Boże!... — wołał rozweselony gość, patrząc na nowego znajomego, który podczas koziołków robił się podobnym do kłęba różnokolorowych nici.
— O! zdrowo!... — westchnął dziadek, stając ciężko na podłodze i ocierając pot z czoła. — Krew, panie Hoff, należy rozgrzewać i rozprowadzać po całem ciele, bo inaczej... zakrzepnie. Wandziulku! zagraj teraz panu na fortepianie. Raz! dwa! wszystko, co umiesz!
Ani chwili nie ociągając się, dobre dziecko poczęło grać, a tymczasem dziadek badał gościa:
— Ten pomarańczowy domek to pański?
— Tak, mój.
— A gimnastykę pan ma?
— Nie mam.
— U... to szkoda! A prysznic pan ma?
— Nie, nie mam.
— Szkoda! prysznic to najdoskonalsza machina pod słońcem.
Starzec wyprostował się, oczy mu błysnęły, a na twarz wystąpił rumieniec.
— Najdoskonalszej machiny niema jeszcze, ale będzie. Tak, będzie!... Dwadzieścia lat pracuję nad nią...
— Nad prysznicem? — pytał zdumiony gospodarz.
— Nad maszyną, która zastąpi lokomotywy, młyny i... wszystko... wszystko!...
Mówiąc to, drżał.
— Jakaż to maszyna? — spytał dziadek, cofając się.
— Prosta, panie, najprostsza!... Kilka kół i kilka szrub... Im mocniej zaszrubować, tem prędzej idzie i więcej robi, bez wody, bez węgli... To skarb, panie... to zbawienie ludzkości!
— I pan wynalazłeś taką maszynę?
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/017
Ta strona została uwierzytelniona.