— Co? — krzyknęła Konstancja, wpatrując się w gościa.
Łzy jej obeschły.
Gość spokojnie wydobył tabakierkę, obrócił ją parę razy w palcach, stuknął w wieko i dodał:
— Nieszczęśliwy chłopak! Niedość, że chory, głodny i niespokojny, ale jeszcze i ukrywać się musi przed surowością ludzką.
— Więc go wypuścili? — spytała Konstancja, odsuwając od siebie dziecko.
Gość flegmatycznie zażył tabaki.
— Gorzej, kochana pani Gołembiowska, gorzej, bo sam uciekł...
Usta Konstancji pobladły.
— Szukają go dobrzy ludzie, jak ewangeliczna niewiasta zgubionego denara, a on tymczasem nieboraczek nocuje nad Wisłą, dniuje w gliniankach, a co jada, tego już nie wiem, bo u nas w kochanej Warszawie niema nawet szarańczy i miodu leśnego.
Konstancja oparła się plecami o okno, ręce jej opadły, głowa pochyliła się na ramię.
— Był biedaczysko wczoraj w nocy u mnie, trochę mnie nawet coprawda przestraszył, i oddał ten liścik do kochanej pani.
To powiedziawszy, gość wydobył z bocznej kieszeni list brudny i pomięty, i położył go na stole. Konstancja nie spojrzała nawet.
— Pusty chłopak! W największem utrapieniu trzymają się go figle. Patrz pani, jak list zaadresował:
„Wielmożna Konstancja z domu Hoff, z pierwszego męża Gołembiowska, obywatelka i dziedziczka.
„Najdroższa żona moja...“
— Ach! Boże!... — Czy pani niedobrze, kochana pani Gołembiowska? — dodał.
— Niech pan przeczyta! — odpowiedziała cicho.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/032
Ta strona została uwierzytelniona.