Pan Wawrzyniec zerwał się.
— Naco? Ja przecież znam jednego szlachetnego człowieka, który pani na kwitek pożyczy.
Przed oknem na ulicy przesunął się Żydek. Konstancja zapukała na niego.
— Pani Gołembiowska, cóż znowu? — reflektował ją gość.
Żyd wszedł i badawczo obejrzał izbę.
— Ny, co będzie?
— Jaka popędliwa kobieta! — mruknął pan Wawrzyniec, przechadzając się i gryząc paznogcie.
Konstancja opuściła ręce i milczała.
— Moze stare garderobe? — spytał Żydek.
— Naco się to zdało? — mówił do siebie gość.
— Stare obuwie, stare bielizna, stare butelki?
— Jak tylko człowiek czego nieumiarkowanie pożąda, zaraz w sobie niespokojnym się staje.
— Moze meble? moze pościel?
— Materace — odpowiedziała Konstancja.
Pan Wawrzyniec skończył swój monolog i przysiadł się do dziecka.
— Jakie materace? gdzie ony są? — pytał Żydek.
Konstancja weszła za parawan i powoli wydobyła trzy poduszki.
— Ile za to?
— Piętnaście rubli.
— Warto — odparł handlarz, oglądając — ale nie dla mnie.
— A ile dacie?
— Sześć.
— Nie sprzedam.
— W handlu niema gniewu... Ostatnie słowo?
— Piętnaście.
— Nie mogę, żebym tak zdrów był!...
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/034
Ta strona została uwierzytelniona.