— Chcę powiedzieć o jednym bardzo ciekawym wynalazku.
— Słuchamy! Prosimy!...
— Będzie tydzień pojutrze — ciągnął staruszek — siedzę ja sobie, panie, w moim pokoju w oknie, z tą oto fajką...
Oczy obecnych skierowały się ku fajczarni.
— Patrzę sobie po ogrodach i palę, wtem paf!... fajka mi spadła, i zgadnijcie też, na co?
— Na podłogę!... na bruk!... na ogród!... — zgadywali obecni.
— Nie! spadła ona na czapkę jakiegoś staruszka i ani zgasła, ani się nawet stłukła!...
Pan Piotr, zwyczajem wszelkiej opozycji, chciał przerwać, lecz powściągnęli go inni.
— Ha, myślę sobie, niema co mówić, człowiek opatrznościowy! Proszę go tedy do siebie; gadu... gadu, on chce iść. „Dokąd?“ pytam. „Idę po kółko“. „Po jakie kółko?“ „A do mojej maszyny?“ „Do jakiej maszyny?“ „A do takiej, co zastąpi lokomotywy, wiatraki, no... wszystko! Będzie parę szrub, parę kółek, a im mocniej nakręcić ją, tem więcej zrobi...“
Teraz zebranie rozpadło się na dwie grupy: jedni słuchali z uwagą, drudzy z niedowierzaniem.
— „Kto pan jesteś? jak się nazywasz?...“ „Jestem Fryderyk Hoff,“ mówi, „mam plac i domek z drugiej strony ulicy i już dwadzieścia lat nad moją maszyną pracuję. Ludzie nazywają mnie warjatem...“
— To jest ważne! — przerwał pan Damazy.
— Wszystkich wielkich ludzi nazywali warjatami — dorzucił rejent i spojrzał na pana Zenona.
— Ośmielam się ostrzec, że może to być tylko zręczna mistyfikacja — dodał pan Piotr.
— Ach, zaraz mistyfikacja! — przerwał gospodarz. — Człowiek ten wcale nie wyglądał na oszusta. Wandziu! Wandziuniu!
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.