— Prawdziwem dobrodziejstwem byłoby jej w łeb strzelić — dodał pan Antoni.
— To prawda — potwierdził pan Klemens, chwytając się za brzuch.
Nie jesteśmy pewni, czy osłupiały Hoff słyszał tę rozmowę filantropów; Konstancja przecież usłyszała ją i zalała się łzami.
O, nędzo! Jaka ty czujna i podejrzliwa jesteś!
— A zatem — odezwał się znowu pan Antoni do Hoffa — pan nie możesz nam objaśnić swej machiny?...
Starzec smutnie spojrzał na swoich gości i milczał.
— Więc nic?...
Hoff znowu milczał.
— Prezesie, chodźmy!
Piołunowicz ocknął się ze swych dumań o cholerze i trąbie powietrznej i, wyciągając rękę do Hoffa, rzekł:
— Na drugi raz obszerniej pogadamy... Ale, ale! moja fajka ma się zupełnie dobrze. Do widzenia!...
I wyszli.
W drodze dobre serce pana Klemensa poczęło się niepokoić trochę.
— Panie Antoni dobrodzieju, zdaje mi się, że u nich straszna bieda.
— Skąpstwo i niechlujstwo, zwykłe cechy naszych mieszczan — odpowiedział Antoni.
— Możeby się wrócić? — rzekł Piołunowicz, stając.
Antoni ruszył ramionami.
— Pan prezes ładnie szanujesz uchwały!
— Ależ bieda, panie Antoni.
Pesymista obruszył się.
— Może pan sądzisz, że mi żal kilku rubli?
— Gdzież znowu!
— No, więc czekajmy na to, co postanowi zebranie. Z za-
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/057
Ta strona została uwierzytelniona.