gościńce, kazał się kłaniać, niechże go też choć raz jeszcze przed śmiercią oczy moje ujrzą...
Nastąpiła chwila milczenia, po której lichwiarz zmienionym głosem odparł:
— Chodź, stara!
I uchylił ukryte w ścianie drzwi do swej tajemniczej izby.
Był to pokój ogromny i ponury, zapełniony mnóstwem szaf, skrzyń i kufrów.
Stara obejrzała się bojaźliwie dokoła.
— Spojrzyj tu! — rzekł lichwiarz, ukazując na ścianę, przeciwległą oknom.
Na ścianie tej wisiał przepyszny portret dwudziestokilkoletniego młodzieńca, o niebieskich oczach i jasnych kędzierzawych włosach. Twarz ta zdawała się żyć i uśmiechać.
— Patrz, stara, to on! Sam się namalował. Czy poznałabyś go?
— Jako żywo! — odparła kobieta, składając ręce.
— Prawda, że zmienił się, co?... Kiedyś go pierwszy raz widziała, był nędzniejszy od psa, który ma swoją budę, a dziś... on pan, krocie ma, pałac mieć będzie... Nie miał co jeść, a dziś... karmi ludzi przy sobie... ba! i jakich!... Prawda, babo, że się zmienił mój chłopak?... co?...
Gdy tak mówił lichwiarz, oczy pałały mu, ręce drżały, a cała postać zdradzała najwyższe uniesienie. Nie był to wylew uczucia, ale szalonej namiętności wybuch.
W tej chwili zdawało się, że cały pokój stanął w potokach krwi. We krwi kąpał się złowrogi pan tego domu i jego okute szafy, w tej samej krwi, która zalała cudnie piękne oblicze młodzieńca.
— Jezus! Marja! — krzyknęła stara.
Lichwiarz zatrząsł się.
— Czego ty wrzeszczysz?... — zawołał.
— Ja nie winna, panie! to słońce tak zachodzi!... — odparła przerażona kobieta.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.