— A w mieście?
— I w mieście też, ale nigdzie jej niema.
— Ha! — odpowiedział staruszek — kiedy tak, to już jej chyba niema na ziemi.
— Więc gdzież jest?
— Zapewne w niebie.
Chłopczyk posmutniał i rzekł:
— Nie wiecie też, dziaduniu, którędy droga do nieba?
Dziad rozejrzał się naokoło.
— Bóg wie — odpowiedział. — Tam słońce wschodzi, a tu zachodzi; tędyby chyba najbliżej. Idź, dziecko, prosto!
— Prosto? to do lasu, a potem trzeba będzie na drzewo?
— Jużci chyba tak — potwierdził staruszek.
— A puszczą mnie tam, dziaduniu?
— Co nie mają puścić! Pan Bóg jest lepszy od ludzi...
— A pieska mego?
— Kto go tam wie! Spytasz się, może i puszczą.
Poszedł tedy chłopczyk do lasu między wysokie drzewa, spojrzał wgórę i już chciał wyłazić na sosnę, kiedy nagle przypomniał sobie pieska.
— Cóż ty tu, biedaku, sam będziesz robił? — pomyślał. Z drugiej znowu strony żal mu było matki, szedł więc dalej i upatrywał drzewa, na które oba z pieskiem wdrapaćby się mogli bez wielkiego zachodu.
Na tych poszukiwaniach zeszedł mu cały dzień, i zmęczony chłopiec pomyślał o odpoczynku. Legł więc pod jednem drzewem przy drodze, zmówiwszy pacierz, który zakończył temi słowy:
„Spraw, Panie Boże, ażeby nam kto z nieba rękę podał, bo jak wejdę na drzewo razem z pieskiem, to jeszcze oba spadniemy...“
I zasnął.
Na drugi dzień o wschodzie słońca tą samą drogą przejeżdżała bardzo ładna kareta, a w niej jakaś wielka dama
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.