— Co tam naiwność! Ochmistrzyni potrzebuję i basta!...
— Panie Klemensie! jeżeli przyjaźń...
— Kobiety przyzwoitej w pewnym wieku...
— Jeżeli rada najczystszej, najbezinteresowniejszej przyjaźni...
— Przyzwoitej, uczciwej i ukształconej...
— Która swoją pedanterją zepsuje najpiękniejszy twór boski!...
— Obiad na stole! — zameldował Janek.
— Oto grunt! — zawołał Piołunowicz. — Obiad, a po obiedzie prysznic i ochmistrzyni!...
— Po obiedzie spacer, panie, do Łazienek... Wszakżeśmy się tak umówili? — przypomniał Gustaw.
Obiad zeszedł bardzo wesoło. Zmęczony dziadek jadł za trzech i dowcipkował za dziesięciu. Wolski kłócił się z Wandzią.
Przy czarnej kawie biesiadnicy usłyszeli na ulicy turkot, który ustał tuż pod oknami.
— Konie! — rzekł Gustaw.
Piołunowicz pobiegł do okna.
— Phy! co za konie, co za liberja, co za amerykan!.. Aleś ty pan całą gębą, kochany Guciu... Ten figiel musi cię z tysiąc rubli kosztować?
— To podarunek mego wuja — odparł Wolski.
— Brylantowy człowiek ten twój wuj, bodaj się tacy na kamieniu rodzili! Poznajże nas, mój drogi...
Tymczasem Wandzia ubrała się, i wkrótce wszyscy wyszli na ulicę.
Po wykonaniu wszechstronnych oględzin, pan Klemens wsadził do amerykana wnuczkę i sam siadł obok niej. Wolski umieścił się na koźle i ujął lejce do ręki.
— Niech pan z początku wolno jedzie, panie Gustawie — odezwała się Wandzia — bo muszę sobie kapelusz mocniej przypiąć.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/082
Ta strona została uwierzytelniona.