Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.

Opinja ta zrobiła pewne wrażenie na umyśle sumiennego Zenona, który wnet zaczął wydobywać z kieszeni inną, niemniej potężną plikę papierów. Szczęściem, dostrzegł to znawca muzyki i z największym pośpiechem zawiadomił autora, że tak on, jak i jego koledzy nie będą czuli się obrażonymi, nie wysłuchawszy poprzedniego memorjału.
Oświadczenie to jednomyślnie poparli wszyscy słuchacze, poczem pan Zenon zaczął:
„Jakim sposobem zapobiec szerzeniu się pauperyzmu?...“
— Ubóstwa! — wtrącił Piotr.
— Dobrze: ubóstwa... „Oto pytanie, a raczej oto ponura zagadka, nad którą od najdawniejszych czasów zastanawiały się najznakomitsze umysły...“
Przy ostatnich wyrazach głowy słuchaczy pochyliły się, a pan Damazy rzekł:
— Pozwolę sobie powinszować szanownemu panu Zenonowi, który, o ile uważam, dziś właśnie trafił w jądro kwestji!
Tym razem pochylił głowę pan Zenon i czytał dalej:
— „Środki, a raczej lekarstwa, jakie ekonomiści, a raczej lekarze społeczeństw podawali przeciw tej strasznej chorobie ludów...“
— Co za język! co za język! — szepnął Damazy na ucho panu Klemensowi.
— „Otóż lekarstwa te podzielić można na dwie klasy. Pierwsze z nich miały na celu ograniczenie wzrostu ludności ubogiej; drugie zaś podniesienie płodności wspólnej wszystkich istot karmicielki...“
— Ziemi! — zawołał Damazy, który przez czas trwania tej pięknej mowy wybijał takt obydwoma rękami.
— Upraszam pana sekretarza o zapisanie wyrazów: „podniesienia płodności ziemi“ — odezwał się znawca muzyki.
— Czy pan pragnie zabrać głos w tej kwestji?