Drzwi do pokoju Wandzi były otwarte; Gustaw chciał tam wejść, lecz nie mógł ani kroku postąpić. Teraz dopiero zrozumiał, co to jest być pastwą dwóch walczących między sobą potęg, z których jedna w pewnych godzinach życia brutalnie popycha nas naprzód, a druga niemiłosiernie przykuwa do miejsca.
Idąc tu, wyobrażał sobie, że ich zastanie (o samej bowiem Wandzi bał się myśleć), wyobrażał sobie, że te dwie sympatyczne istoty rozproszą chmury, które niewiadomo z jakiego powodu zasępiły mu duszę, i nie zastał ich!
Szatan smutku triumfował.
Gustaw wydobył zegarek; od wejścia do salonu upłynęło zaledwie dziesięć minut.
— Niezadługo wrócą! — szepnął, a jednocześnie pomyślał: „Jakby to straszne było, nigdy już nie zobaczyć Wandzi...“
Nigdy!... nigdy!...
I w tej chwili opanowała go nieokreślona tęsknota, bezprzedmiotowa trwoga, rozpacz bezprzyczynowa, które tak dobrze, niestety! znają ludzie chorzy na nerwy, lecz które przeraziły zdrowego dotychczas Gustawa.
— To upał winien! — szepnął znowu, a później zdziwił się niezmiernie, że do dziś dnia nigdy jeszcze o swojej przyszłości nie myślał. Nie myślał, on, ukochane dziecko bogacza, on podziwiany przez kolegów artysta, on młodzian pełen zdrowia i siły!
A któż ma większe prawo do jak najdłuższego korzystania z wesołej uczty życia, jeżeli nie tacy, jak on i jemu podobni?
W tej chwili zdawało mu się, że przed oczyma duszy widzi wyrastającą nagle niezmierną ścianę, przy której kończą się drogi wszelkich istnień.
To upał winien.
Zbliżył się do stołu, na którym leżały jego rysunki. Pod-
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/096
Ta strona została uwierzytelniona.