Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/097

Ta strona została uwierzytelniona.

niósł jedną kartkę... twarz Wandzi... Odsunął ją... Podniósł inną... Kilka sarn wśród ponurego lasu. Inna kartka... Mnóstwo głów męskich i kobiecych, Żydów, pajaców, księży i uliczników; mnóstwo twarzy śmiejących się, bolejących, szyderczych... On im dał to trupie życie, on je powołał do tej niezupełnej egzystencji, on stworzył te formy bezduszne i gwałtem domagające się o duszę, on je straszliwie skrzywdził!...
— Alboż moje życie nie jest tak samo złudzeniem? — perswadował sobie i odwrócił kartkę.
Tym razem trafił na jakiś sentymentalny nagrobek: strzaskaną kolumnę, sterczącą między bluszczami, różami i cyprysami.
— To upał winien! — westchnął, odrzucając tekę, i odszedł do okna.
Skazówka barometru stała na wielkim deszczu.
— Jeszcze nie wracają! — wyrzekł.
Spojrzał na ulicę, była pusta. Powietrze spokojne. Żaden listek nie ruszał się na drzewie. Ptaki milczały, kryjąc się przed spiekotą, a może czując nadciągającą burzę.
Spojrzał na niebo... Na zachodzie rozwalały się gęste, czarne chmury z białawemi brzegami.
Coś się gotowało wśród tej ciszy.
Naprzeciw niego leżała rudera Hoffa. W jednem z otwartych okien pomarańczowego domku wisiało prześcieradło; po placu chodziło kilku ludzi.
Wolski widział ich, lecz z powodu odległości nie mógł poznać. Przyszło mu na myśl, że Hoff jest ubogi (może chory?), że ludzie ci mierzą plac, i zdawało mu się, że tuż pod jego okiem dokonywa się jakaś zbrodnia, której nie rozumiał, lecz którą przeczuwał.
— Co mnie ci ludzie obchodzą? — szepnął, patrząc na mierzących, choć czuł, że go obchodzą.
Za lornetkę, gdyby mu ją podano, oddałby pół majątku,