— O, ja bardzo wiele rzeczy wiem!...
— No, mniejsza o to!... Jak zwał, tak zwał, dość, że jesteś najszlachetniejszym człowiekiem na ziemi!
— Dodaj jeszcze: za to, że pożyczasz moim protegowanym na czwarty procent — dorzucił żartobliwie Gwoździcki.
— I za to i za wiele innych rozmaitych rozmaitości... A kto Władysławowi dopomógł zostać inżynierem, czy nie ty, wuju?
Finansista spoważniał.
— Władysław jest synem kobiety, która ciebie trzy lata wychowywała. Trzeba pamiętać o tem!
— Ty... ciebie... tobie... dla ciebie... Ach, mój wuju! nudzą mnie już te deklinacje, przejdźmy więc do czego innego! — zawołał Wolski.
— Słucham! — rzekł wuj.
— Otóż rzecz jest taka. Podałem w pewnem towarzystwie projekt założenia kasy pożyczkowej...
— Co to znaczy? — spytał finansista, siadając na żelaznem łóżku.
— Znaczy to, że znowu będę potrzebował rad i pieniędzy wuja, a nadewszystko to, że czasby już nareszcie położyć tamę lichwiarstwu, wysysającemu krew z naszych klas mniej zamożnych...
Gwoździcki uśmiechnął się ironicznie.
— Na pieniądze zgoda! — rzekł wuj — o radach pomyślę, ale dajcie też raz pokój temu biednemu lichwiarstwu!...
— Wuj broni lichwiarzy?...
— Lichwiarzy?... nie! Bronię tylko wolnej konkurencji w handlu, choćby nawet pieniędzmi — odparł chłodno finansista.
— Wuju kochany! — zawołał Gustaw. — Nie jestem ekonomistą i nie umiem wojować argumentami, ale jako człowiek czuję, że lichwa jest straszną podłością.
Gwoździcki ruszył ramionami.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której młody zapaleniec
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.