obuwie, to zobaczcie przynajmniej, kto tam chodzi po mojem mieszkaniu...
— Dobrze, panie! — odparła baba i poszła na górę, ciężko utykając.
Po upływie kilku minut wróciła i rzekła:
— Nie wiem, panie, kto chodzi, bo mi drzwi nie chcieli otworzyć!... Niech będzie pochwalony...
Zabierała się do odejścia, ale pan Łukasz jeszcze nie dał jej spokoju.
— Matko! matko!... — zawołał. — Za taki porządny pantofel moglibyście sprowadzić mi tu stróża.
— A gdzie on jest? — spytała baba.
— Pewnie na ulicy, tam, gdzie robią chodnik.
— Tam go niema, widziałam przecie.
— To może poszedł po wodę koło Zygmunta. Sprowadźcie go, jakeście poczciwi!...
— Mam lecieć do Zygmunta za ten pantofel? — zapytała baba.
— Rozumie się! — odparł pan Łukasz. — Przecie nie darmo.
Baba, choć nędzna, oburzyła się.
— O, ty kutwo! — krzyknęła — a weźże sobie ten łach do piekła...
I rzuciła pantofel z taką siłą, że przeleciał przez kratę, świsnął nad głową panu Łukaszowi i upadł na stół, okryty zielonem suknem.
Pan Łukasz obejrzał się.
Za nim stał sąd w całym komplecie, a zgryźliwy prokurator, zobaczywszy pantofel na stole, rzekł:
— Oto corpus delicti, materjalny dowód nieograniczonej chciwości tego niegodziwca Łukasza.
A potem, zwracając się do adwokata i stojącego za nim djabła, dodał:
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.