— Przyszliśmy do księdza dobrodzieja...
— Aha!... Klasztor obejrzeć... Tu już coraz mniej jest do oglądania... Obrazów niema... organy zepsute... chyba groby. Proszę...
Odszedł parę kroków od okna i w przeciwległej ścianie popchnął żelazne drzwi. Spojrzałem. Był tam jakby szereg widnych piwnic. W głębi, z jednej strony okna, wielki stos trumien i desek, z drugiej — kupka czaszek i kości, a wzdłuż piwnicy, na prawo i na lewo, leżały gęsto obok siebie wyciągnięte habity z podniesionemi kapturami i rękawami złożonemi na krzyż. Oswoiwszy się ze światłem, dojrzałem pod jednym kapturem bielejące zęby, a w rękawach parę rąk skurczonych i zeschniętych jak patyki.
— Jestem sędzią śledczym — rzekł mój towarzysz.
— Aaa! Kogóż wy tu sądzić będziecie? — odparł zakonnik, wzruszając ramionami.
— Dziś w nocy ukradli wam dzwon...
— Tak, Marcina ukradli... Pewnie, że w nocy. Kiedym wyszedł dzwonić na jutrznię i pociągnąłem sznur, już nie odezwał się.
— Komuż to ksiądz dobrodziej dzwoni na jutrznię?
— Komu? Wszystkim — odpowiedział, wodząc ręką dokoła.
— A ci słuchają się? — spytał sędzia i wskazał na szereg leżących.
— Ooo! Czasami o północy bywa taki ścisk w kościele, że w stallach umieszczam tylko przeorów, a mniejsi ojcowie siadają w ławkach na środku.
— To ciekawe. Ale kto księdzu dzwon ukradł, a podobno i kołdrę z celi?
— Zawsze ci sami kradną.
— Ale kto? niech ksiądz powie. Mamy kilku podejrzanych i chodzi o stwierdzenie.
Starzec schował ręce w rękawy i podniósł ramiona.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.