Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

nów... za twoją siostrę dziesięć młodych Turczynek, tylko idź ze mną do Stambułu!...
Miklos, słuchając tych bluźnierstw, gryzł sobie palce do krwi. Chwilami chciał porwać Gejzę, pogruchotać mu kości i rzucić się razem z nim nadół; ale wspomniawszy słowa: „Miłujcie nieprzyjacioły wasze!...“ — opamiętał się.
— No, i dlaczego, chamska duszo, nie chcesz iść do mnie w służbę?... Dam ci pół kufra klejnotów! — mówił Gejza.
— Bo już służę Panu Bogu mojemu — odpowiedział Miklos.
— Głupiś, niema żadnego Boga... Gdyby był, wdawałby się ze mną, potomkiem Arpada, nie z klasztornym wywloką... Jest tylko świat, a w nim rozum, który wy, klechy, nazywacie szatanem!... — wrzeszczał Gejza.
— Gdyby Boga nie było — rzekł sprawiedliwy Miklos — leżałbyś już, panie, tam... o!... rozbity jak mysz, którą wóz przejechał...
Gejza wyciągnął szablę.
— Nie stulisz ty pyska?... chcesz, żebym zrobił z tobą, co z twoim ojcem?... — wołał rozjuszony.
— Schowaj pałasik — odpowiedział Miklos. — Nie porąbiesz nim ani tej skały, żeby była niższą, ani przepaści, ażeby stała się płytszą, a dla mnie tyle on znaczy, co wiór.
Gejza umilkł. Pięli się po kamiennej ścianie coraz wyżej, aż tam, gdzie wąwóz ścieśnił się na szerokość bramy i skąd rzucał się ogromny wodospad. Już byli na szczycie. Za sobą mieli przepaść, przed sobą rozległą dolinę, na której nic nie rosło, chyba duże głazy dziwnych form, gęsto ułożone jeden przy drugim. Z prawej i lewej strony nad dolinę wznosiły się szare skały, zawalone śniegiem, który ciągle topniał, podsycając mnóstwo strumieni. Była ich taka obfitość, że gdyby przez wodospad nie staczały się w otchłań, mogłyby utworzyć jezioro...