gołębi. Nareszcie zerwały się takie roje, że od blasku ich skrzydeł widać było na chmurach jasną łunę.
Potem znowu przeleciało tylko kilkanaście Bożych ptaków... Potem kilka... Dwa... Wreszcie jeden — ostatni...
To były dusze Turków, zbawionych dzięki sakramentowi Chrztu Świętego, którego w ostatniej chwili udzielił im Miklos.
Opowiadający zakonnik odpoczął, zażył tabaki i mówił dalej:
— W rok po nadzwyczajnych wypadkach, kiedy pobożny Miklos, już nie mogąc być przewodnikiem, siedział w górach jako pustelnik, stanął przed nim Gejza, ubogo ubrany, siwy, z wyrazem przerażenia w oczach. Wpatrzył się w Miklosa i, zdziwiony, rzekł:
— Nie uciekasz przede mną?... Ty pierwszy nie uciekasz od nieszczęśliwego?...
— Cóż ci dolega, bracie? — zapytał go pustelnik.
— Co?... — Tu Gejza porwał się za głowę. — Wszyscy mnie unikają, nawet dzikie zwierzęta... Tej zimy, gdy błąkałem się po lasach, usłyszałem głos, wołający ratunku. Był to człowiek, którego napadli wilcy. Przybiegłem, nawet bez kija, i... wilki pierzchły. Ale ów człowiek, gdy popatrzył na mnie, zawołał: „Przeklęty!...“ — i... umarł... Wreszcie i ty pewno uciekniesz, bo... spojrzyj tylko na ślady moich nóg...
Miklos spojrzał i przeżegnał się: ślady Gejzy były krwawe...
— Jestem przeklęty!... — mruczał magnat.
— Miłosierdzie Boże jest nieograniczone — odparł Miklos.
— Tak mówisz?... Nauczże, co mam robić, ażeby mi Bóg przebaczył, choćby po skończeniu świata...
— Jednego mogę cię nauczyć — rzekł pustelnik. — Miłuj nieprzyjacioły twoje i czyń dobrze tym, którzy cię nienawidzą.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/186
Ta strona została uwierzytelniona.