ginalnej powierzchowności. Był to szatyn, duży i rozrosły, który cieszył się posiadaniem ogromnych rąk i stawiał zamaszyste kroki; robił przytem wrażenie człowieka, który, patrząc w jakiś odległy punkt, dąży tam z brutalną energją i rozpycha wszystkich po drodze.
Panowie: Kwieciński, Leśkiewicz i Gromadzki — stanęli rzędem w pokoju. Kwieciński krzyknął:
— Łukasz jest!
I w tej samej chwili wszyscy czterej zaczęli śpiewać:
— „Niech żyje nam!... niech żyje nam!... niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje, niechaj żyje nam!... Wiwat!...“
Sprawiedliwość nakazuje przyznać, że najgłośniej na swoją cześć wyśpiewywał nowoprzybyły medyk, sam pan Łukaszewski.
— No, jak się macie? — rzekł, szeroko otwierając ramiona, w których znalazł się szczupły Gromadzki.
Dwaj inni panowie rzucili się na szyję gościowi, przyczem Kwieciński pocałował go w lewe ucho, a Leśkiewicz w prawą łopatkę.
Po przywitaniu Łukaszewski rzucił czapkę na stół, między szklanki, szynel na łóżko Leśkiewicza, i ująwszy się pod boki, zawołał:
— Powarjowaliście!... A to co?...
I kopnął nogą amarantowy fotelik.
— To fotel... — odparł obrażony Leśkiewicz. — Ale tamto co?...
I wskazał palcem do przedpokoju, gdzie w tej chwili weszła stróżka z walizą, a za nią mały chłopak, z wyrazem obawy na piegowatej twarzy, odziany w kapotę do samej podłogi, z tak długiemi rękawami, że mu wcale rąk nie było widać.
— To?... — powtórzył Łukaszewski, obzierając się przez ramię. — To nic, to nasz Walek.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.