Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Usłyszawszy to, Gromadzki zerwał się od stolika, pobiegł do kufra i po chwili wrócił. Zarumieniony, wzburzony, stanął na progu swego pokoju i chciał w te słowa odezwać się do kolegów:
„Moi kochani, mam całego majątku pięć rubli z czerni... A ponieważ jutro odbiorę za przepisywanie z osiem rubli, więc dzisiaj dam na chłopca... dwa ruble... Nawet trzy ruble.“
Tak chciał powiedzieć, ale nie śmiał odezwać się pierwszy, tem bardziej, że ze wzruszenia ręce mu się trzęsły i coś go chwytało za gardło.
— Co tobie?... — zapytał go Łukaszewski, widząc niezwykłe zachowanie się kolegi.
— Ja... ja... — zaczął Gromadzki.
— Nie masz pieniędzy? — spytał Kwieciński.
— Owszem... ja...
— Tylko mu ich żal — mruknął Leśkiewicz.
— Ja... ja... — krztusił się Gromadzki.
W tej chwili zapukano do przedpokoju.
— Prosimy! — zawołał Łukaszewski. — Pewnie któryś z naszych...


V.

— Rozumie się!... Pan doktór dobrodziej nawet przez ścianę poznaje życzliwego człowieka.
To wesołe powitanie wypłynęło z wnętrza osoby, ubranej w jasne palto i trzymającej w ręce połyskliwy cylinder. Gość był pulchny, biały, różowy, wygolony i uśmiechnięty; nienajmniejszą zaś ozdobę jego oblicza stanowił olbrzymi zarost, poczynający się na końcu brody, a rozłożony na wypukłych piersiach, jak ogon pawia. Cała wreszcie postać robiła wrażenie cherubina, którego Stwórca zbyt długo zostawił w wylęgowym piecu i pozwolił mu wyrosnąć do dwu centnarów żywej wagi.