Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

Ułomności ludzkiej natury przypisać należy fakt, że pojawienie się tego pięknego zjawiska w mieszkaniu studentów nie obudziło między nimi entuzjazmu. Gromadzki razem ze swoją portmonetką cofnął się i zbladł, jakgdyby zobaczył upiora, Kwieciński był zakłopotany, Łukaszewski spochmurniał, i tylko Leśkiewicz, obrzucając nowoprzybyłego żółciowem spojrzeniem, zapytał:
— Skądże się pan tu wziąłeś?
— Wszakże sami panowie naznaczyli mi przyjazd doktora Łukaszewskiego jako ostatni termin...
— Nie jestem jeszcze doktorem — odparł zimno Łukaszewski.
— Ale dziś trzynastego września, pięć dni zwłoki!... — zaśmiał się gość, pieszcząc delikatnemi palcami swój fantastyczny zarost.
— Dobrą ma pan policję — wtrącił Kwieciński, zwany Niezapominajką — bo Łukasz dopiero co wysiadł z wagonu.
— Boże uchowaj! cóż znowu za policja? — protestował gość. — Ale panowie tak serdecznie witali się z kolegą, że pół miasta wie o przyjeździe... Cóżto za chłopaczek?... ładny chłopak — dodał gość, pogłaskał chłopca pod brodę i strzepnął palce.
— Taki sobie zwyczajny Walek — objaśnił Łukaszewski.
— A paszport ma?
— Co za dziwna kwestja! — wtrącił Kwieciński. — To samo, co gdyby pana kto zapytał, czy rządcowie domów umieją pisać.
Gość rozszerzył białe dłonie, jakby zabierając się do odlotu, i rzekł głosem, w którym czuć było mniej słodyczy, a więcej stanowczości:
— Zatem niech ten młodzieniec przyśle mi dziś paszport przez stróża, a dwadzieścia cztery ruble panowie będą łaskawi doręczyć mi zaraz. Idę właśnie do gospodarza, który mnie wezwał, a czuję, że zrobi awanturę za te pięć dni... Na-