— Możebyśmy poszli co zjeść? — wtrącił Łukaszewski. — Wpół do pierwszej... nic w ustach nie mieliśmy... Czyś i ty głodny?... — spytał Walka.
— Głodny, panie — odpowiedział Walek.
— Roztropne chłopię i śmiałe — zauważył Kwieciński.
— A nadewszystko obdarte — mruknął Leśkiewicz, brzydko patrząc na chłopca, który swoją drogą już zaczął mu się podobać.
— No, Śledziu, ubieraj się... Gromada, idziesz z nami? — mówił Łukaszewski.
— Mam dziś prywatny obiad — odparł z nienaturalnem ożywieniem Gromadzki i znowu zabrał się do pisania.
Tymczasem Leśkiewicz zdjął marynarkę, potrzymał ją przez chwilę za kołnierz i nagle rzekł do chłopca:
— Włóż-no to... Nie tak, ośle, nie w ten rękaw... O tak... Phi, jak ta bestja wygląda!... Gdyby nie oberwane nogawice, możnaby go wziąć za hrabiątko...
Ubrany, niby w worek, w marynarkę Leśkiewicza, chłopak z dumą spoglądał na jej długie rękawy i mocno odstający przód.
— Portki, jak morowe powietrze — wtrącił zamyślony Łukaszewski.
— Czekajcie-no!... — wykrzyknął Kwieciński. — Z łoskotem otworzył szafę, zniknął w niej i po chwili wydobył stamtąd popielaty strój, który stanowi chlubę rodu męskiego, a przedmiot nigdy nie gasnącej zazdrości kobiet.
— Próbuj... przymierz!... — nalegał na chłopca, którego piegowata twarz zajaśniała uśmiechem.
Mierzenie spodni z dużego mężczyzny przez małego mężczyznę zwróciło uwagę wszystkich panów. Nawet Gromadzki wstał od przepisywania i z miną człowieka, który głębiej zna kwestję, zaczął robić spostrzeżenia, odznaczające się trafnością.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/214
Ta strona została uwierzytelniona.