Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.
VI.

Gromadzki został w mieszkaniu sam, jak Marjusz na gruzach Kartaginy. Po prawej ręce miał amarantowy fotelik, z którego zwieszały się niedbale rzucone popielate spodnie; po lewej stół, na nim dziurawą czterdziestówkę, której blask napełniał cały pokój. Nieco dalej, na lewo, widział niedokończony rękopis, za który, choćby go nawet skończył, dopiero jutro może odebrać pieniądze; zaś naprzeciw, za oknem, wznosiła się ta sama ściana oficyny, na której tak jeszcze niedawno czytał oczyma duszy długi spis potraw tanich, tłustych, pożywnych, a nadewszystko gorących, bardzo gorących. Już nietylko z każdej potrawy, ale nawet z każdej nazwy dymiło się i pachniało świeżemi kartoflami, słoniną i przywarzoną cebulką.
Włożył obie ręce w kieszenie i wybuchnął demonicznym śmiechem:
— A... cha! cha!...
— Proszony obiad — myślał — na którym, jeżeli dadzą mi co dobrego, mam pamiętać o nich...
— A... cha! cha!...
Wczoraj może zjadłem ze sto dwadzieścia gramów białka, ze sto tłuszczu i ze czterysta wodanów węgla... Ale dziś... trochę cukru w herbacie i może z pięćdziesiąt gramów chleba, co znaczy: ze cztery gramy białka, jeden tłuszczu i przeszło dwadzieścia wodanów węgla... No, jak Boga kocham, że przy takiem odżywianiu się nawet porządnie z głodu umrzeć nie można...
Kilka razy przeszedł się po mieszkaniu i znowu myślał:
— A, podły rządca!... Dlaczego on nie przyszedł jutro, po obiedzie?... Miałbym za przepisywanie i oddałbym za komorne, śpiewając... Dziś zjadłbym porcję kiełbasy z kapustą i kotlet wieprzowy z kartoflami, a ile chleba!... Przysięgam na Boga, że zebrałoby się ze sto dwadzieścia gramów białka,