także brudne, i dwie pary nowych skarpetek (dar panny Marji Ciechońskiej).
Gromadzki obejrzał ubogą bieliznę chłopca, biorąc każdą sztukę w dwa palce i wystawiając pod światło. I nagle serce ścisnęło mu się gwałtowniej aniżeli pusty żołądek na myśl, że on nic nie dał takiemu biedakowi, jak ten oto Walek. Wszyscy dali, nawet Leśkiewicz, a on nietylko nie dał nic, ale jeszcze chciał zjeść obiad na koszt nędzarza, który nie ma czystej koszuli.
— Podlec jestem!... — mruknął.
Zbliżył się do otwartego okna i zaczął wołać:
— Barbarja!... tu... tu!...
— Mamo, pan woła — odezwał się cienki głosik na podwórzu.
Gromadzki zapalił drugiego papierosa, włożył czapkę nabakier i czekał. Po niemałej chwili zapukała do drzwi stróżowa.
— Czego?... — zapytała pochmurnie.
— Macie tu — rzekł Gromadzki, wskazując na stół — czterdzieści groszy... A tu — dodał — jest brudna bielizna tego chłopca... Trzeba ją wyprać na wtorek.
Ponure oblicze baby rozjaśniło się.
— Pan wychodzi? — rzekła — może samowar nastawić?
— Nie potrzeba — odparł. — Idę na obiad proszony.
I wyszedł z głową niezmiernie zadartą, trzymając ręce w kieszeniach, w których nie było ani grosza.
Po kilkuminutowej podróży, panowie Kwieciński, Leśkiewicz i Łukaszewski, tudzież ich protegowany Walek znaleźli się na podwórzu restauracji „Château de fleurs“, nazwanej tak z powodu kilku suchotniczych kasztanków i bardzo roz-