nie obłoków, nad którą wznosiła się Rzeczywistość, ale na szpitalnem łóżku. Otaczali go koledzy, na których twarzach spostrzegł niepokój i zdumienie.
— Cóż mi się tak przypatrujecie? — zapytał.
— To ty mówisz? — zawołał jeden. — No, więc będziesz żył...
— A stałeś już obcasami w grobie — dodał drugi.
— Chyba na tamtym świecie — odparł rekonwalescent, przypominając sobie dziwny sen.
— Aż na tamtym?... Cóż tam słychać?... Jakie wiadomości?... — żartowali koledzy.
Ubogi student machnął ręką i pomyślał:
— Żartujcie wy sobie, a ja co wiem, to wiem...
Gdy zaś przyszedł do zdrowia, nietylko nie narzekał na swoją biedę, ale owszem cieszył się z niej. A ile razy spotkała go ciężka zgryzota, przypominał sobie promienie światła, wytryskujące z granitowej bryły pod ciosami Cierpienia, i mówił, że w takiej chwili dusza mu się rozrasta.
Strona:PL Bolesław Prus - Opowiadania wieczorne.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.