— Wio mały! — krzyczał organista.
Niekiedy tuman, wlokący się za nimi, jak ogon, równał się z bryczką, zabiegał im drogę i trzy pary oczu zasypywał drobnym piaskiem. Wtedy konik schylał głowę między kolana i parskał, organista przecierał oczy grubym rękawem, i tylko biedna matka, nie przymykając nawet powieki, patrzyła na drogę.
— Panie organisto!...
Organista wiedział już, o co chodzi i, nie czekając, odparł:
— Oto tam, między drzewami!... Widzi pani?... Za dziesięć pacierzy zajedziemy.
Skręcono na prawo. W polu kilku ludzi kopało rów.
Wózek stanął.
— Hej! hej!... — zawołał organista, kiwając na kopacza.
Jeden z nich odłożył łopatę i szedł ku bryczce. W Szararakowej tętna biły, jak młoty w kuźni, i drżała tak, jakgdyby wózek jeszcze pędził, choć on stał.
— Pan wrócił do domu? — zapytał organista nadchodzącego kopacza.
— A jużci!
— A nie widzieliśta wózka za jego biedką?
— A jakże, widzieliśmy!
— I dziecko było tam?
— Musi że było, bo się cosik trzęsło we środku.
— Bóg wam zapłać.
— Jedźta z Bogiem!... To wasze?
— Nie moje... tej pani! — odparł organista, wskazując batem za siebie.
— Panie organisto... — odezwała się kowalowa.
— Czego?
— Puśćcie mnie z bryczki... ja pójdę piechotą, bo mi się widzi, że prędzej zajdę...
— At! nie barłożyłabyś pani... Wio, mały!
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/051
Ta strona została uwierzytelniona.