izby, zastała go, jak sobie łatał stary kożuch. Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła:
— Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan tego oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec...
Wielmożny pan, któremu słoma wyglądała z dziurawych butów, wziął Antka pod brodę, popatrzył mu w oczy i poklepał.
— Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz?
— Jużci prawda, że ładny — pochwyciła zadowolona matka — ale musi, że chyba nic nie umie.
— Jakże więc wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył? — spytał nauczyciel.
— A skądbym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi do tych rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej.
W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych czterdziestu groszy, więc, dla uspokojenia się, zebrała pod domem paru sąsiadów i radziła się ich, czy to dobrze, że Antek będzie chodzić do szkoły i że taki wydatek na niego poniosła.
— Te!... — odezwał się jeden z gospodarzy — niby to nauczycielowi z gminy się płaci, więc na upartego moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze on się upomina, a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej uczy.
— A dobry też z niego profesor?
— No! niczego!... On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale uczy — jak wypada. Mój przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już zna całe abecadło — zgóry na dół i zdołu do góry.
— E! cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz.
— Jużci że znaczy — rzekł pierwszy. — Nibyście to nie
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/063
Ta strona została uwierzytelniona.