— Miły Gotliebie — rzekł pastor — dobry chrześcijanin...
— Johann! — przerwał mu fabrykant. — Wynieś do altanki butelkę reńskiego i piernik... Chodźmy do ogrodu, Marcinie!
Poklepał Böhmego ciężką ręką po ramieniu i zawołał:
— Ha! ha! ha!
Szli do ogrodu. W drodze zastąpiła im jakaś nędzna kobiecina i, upadając do nóg Adlerowi, szepnęła z płaczem:
— Jaśnie panie! choć trzy ruble na pogrzeb.
Adler bez trudności wyrwał jej nogę z objęć i odparł spokojnie:
— Idź do szynkarza, bo tam twój głupi mąż codzień zostawiał pieniądze.
— Jaśnie panie!
— W kantorze załatwiają się interesa, nie tutaj — przerwał Adler — tam pójdź.
— Byłam, panie, ale mnie za drzwi wyrzucili.
I znowu objęła go za nogi.
— Precz! — krzyknął fabrykant. — Do warsztatów was niema, a na chrzty i pogrzeby umiecie żebrać!
— Po słabości byłam, panie; jakże mogłam iść na robotę?
— No, to niech ci się ale dzieci nie zachciewa, kiedy im nie masz za co sprawić pogrzebu.
I poszedł do ogrodu, pchając przed sobą oburzonego tą sceną pastora.
Za furtką Böhme zatrzymał się.
— Wiesz, Gotliebie — rzekł — ja nie będę pił.
— O? — zdziwił się Adler. — Dlaczego tak?
— Łzy biednych psują smak wina.
— Nie bój się! Kieliszki są czyste, a butelki dobrze zakorkowane. Ha! ha! ha!
Pastor zaczerwienił się, odwrócił się od niego z gniewem i szybko wybiegł na dziedziniec.
— Stój, ty warjacie! — krzyknął Adler.
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/097
Ta strona została uwierzytelniona.