Pastor biegł ku stajni.
— Wróćże się!... Hej! ty głupia! — zawołał na nędzną kobietę, która płakała w bramie — masz rubla i wynoś się stąd, pókiś cała!
Rzucił jej papierek.
— Marcin! Böhme! wróć się. Już wino jest w altance.
Ale pastor siadł na swój wózek i bez kitla wyjechał za bramę.
— Warjat! — mówił do siebie Adler.
Zresztą, nie gniewał się na pastora, który po kilkanaście razy na rok robił mu podobne sceny, w podobnych okolicznościach.
— Tym uczonym zawsze jakiegoś trybu w głowie brakuje — myślał Adler, patrząc na pył, wzniecony bryczką przyjaciela. — Gdybym ja był uczonym, miałbym dziś tyle, co Böhme, a Ferdynand męczyłby się w szkole technicznej. Jakie szczęście, że i on nie jest uczony!
Obrócił się dokoła, spojrzał na stajnią, przed którą parobek udawał, że pilnie bruk zamiata, wciągnął w nos trochę fabrycznego dymu, który mu wiatr przyniósł, popatrzył na ładowne wozy i poszedł do budynku administracji.
Tam kazał odpisać w księdze pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli dla Ferdynanda i wysłać do niego telegram, ażeby, skoro tylko odbierze pieniądze, spłacił dług i natychmiast wracał do domu.
Gdy Adler wyszedł z kancelarji, stary buchalter, Niemiec, który od kilku lat nosił umbrelkę, a od kilkunastu siadywał na skórzanym krążku, obejrzał się podejrzliwie i szepnął do innego urzędnika:
— Oho! będziemy znowu mieli oszczędności! Młody stracił pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli, a my zapłacimy...
W kwadrans później w biurze technicznem szeptano, że Adler obetnie pensje, bo syn jego stracił sto tysięcy.
W godzinę we wszystkich oddziałach fabryki o tem tylko
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.