Wsadził prędko rękę do lewej kieszeni spodni, a drugą ręką pomacał prawą kieszeń... Potem zaczął rewidować tylne kieszenie surduta, następnie — boczną zewnętrzną, boczną wewnętrzną... Nareszcie zaczął kręcić się niespokojnie.
— Czego ty chcesz, Marcinie? — spytał Adler, zauważywszy skomplikowane ruchy pastora.
— Znowu gdzieś zgubiłem okulary! — szepnął zgryziony Böhme.
— Okulary masz przecie na czole...
— Prawda! — krzyknął pastor, chwytając oburącz cenne narzędzie optyczne. — Co za roztargnienie!... jakie śmieszne roztargnienie!...
Zdjął z czoła okulary i wydobył żółtą fularową chustkę, aby wytrzeć zapocone szkła.
Jednocześnie wszedł buchalter fabryki z depeszą, którą odczytawszy, Adler zawiadomił przyjaciela, że musi go zostawić i odejść do kancelarji, dla wydania niecierpiących zwłoki rozporządzeń. Prosił go przytem, aby został na obiedzie. Ale Böhme także miał obowiązki, więc wyjechał, nie nauczywszy starego fabrykanta, jak winien postępować z synem, w celu naprowadzenia go na drogę poczciwego i chrześcijańskiego żywota.
Późno wieczorem wrócił Ferdynand do domu w brylantowym humorze. Szukając po pokojach ojca, zostawiał wszystkie drzwi otwarte, uderzał do taktu laską w stoły i krzesła jak w bęben, i śpiewał mocnym, lecz fałszywym barytonem:
Allons, enfants de la patrie,
Le jour de la gloire est arrivé...
Doszedł do gabinetu i stanął przed ojcem, w czapce szkockiej, osadzonej trochę na tył głowy, trochę nabakier, w rozpiętej kamizelce, spocony i ziejący winem. W oczach paliły mu się iskry wesołości, niekrępowanej chłodnym rozsądkiem. Gdy zaś w śpiewie doszedł do wyrazów:
Aux armes, citoyens!...