rozwalonego Ferdynanda Adlera, który z pijatyki wracał do domu.
— Na bok! — krzyknął stangret na gromadę.
— To ty zjedź na bok, bo my niesiemy rannego.
Smutny orszak zrównał się z powozem. Młody Adler ocknął się z drzemki, wychylił się z powozu i zapytał:
— A to co?
— Gosławskiemu urwało rękę.
— Czy temu, co ma ładną żonę?
Chwila milczenia.
— Widzisz, jaki mądry! — mruknął ktoś.
Ferdynand oprzytomniał i, zmieniając ton mowy, zapytał:
— Doktór opatrzył go?
— Doktora niema przecież w fabryce.
— Ach, prawda!... A felczer?
— I felczera niema!
— Aha! To trzeba posłać konie do miasteczka.
— Jużci że trzeba — odpowiedział ktoś. — Może wielmożny pan zaraz z miejsca każe zawrócić?
— Moje konie są zmęczone — odparł Ferdynand — ale wyślę inne.
Powozik ruszył.
— Podły! — rzekł jeden z robotników. — Jak my zmęczymy się przy robocie, to nas nie zmienia, ale o konie to dba!
— Bo konia trzeba kupić, a ludzie są darmo — wtrącił inny.
Gromada doszła do domu, w którym mieszkał Gosławski. W oknie paliła się jeszcze lampa. Jeden z robotników ostrożnie zapukał.
— Kto tam?
— Niech pani Gosławska otworzy!
Po chwili we drzwiach ukazała się do połowy rozebrana kobieta.
— Co to jest? — zapytała, patrząc na gromadę przerażona.
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.