Spojrzał w lustro. Miał twarz szarą, oczy podkrojone, źrenice bardzo rozszerzone.
— Ja się boję? — pytał.
Świeca trzęsła mu się w ręku.
— Jeżeli jutro pistolet będzie mi tak skakał, to dobrze wyjdę! — rzekł.
Spojrzał przez okno. Tam w mieszkaniu na dole, po drugiej stronie ulicy, siedział Zapora przy biurku i pisał wciąż — równo i spokojnie.
Widok ten otrzeźwił Ferdynanda. Dzielny temperament wziął górę nad przywidzeniami.
— Pisz sobie, kochanku — pomyślał, patrząc na sędziego — a ja ci postawię kropkę!
Na korytarzu rozległo się stąpanie. Zapukano do drzwi.
— Wstawaj, Ferdynandzie, biba gotowa! — zawołał ktoś.
Usłyszawszy znajomy głos, Ferdynand był już zupełnie sobą. Gdyby mu przyszło skoczyć w przepaść, najeżoną bagnetami, nie zmrużyłby oka. Czuł znowu siłę lwa i tę szaloną odwagę młodości, dla której niema niebezpieczeństw, niema granic.
Kiedy otworzył drzwi i zobaczył swoich towarzyszów, wybuchnął serdecznym śmiechem. Śmiał się z chwilowego rozdrażnienia, z przywidzeń i z tego, że mógł pytać siebie: „Czy ja się boję?“
Nie — on się niczego nie boi, nawet tego, ażeby niebieskie sklepienie nie upadło mu na głowę. Jeżeli nie genjuszem, którego bynajmniej nie posiadał, to odwagą był on prawdziwym orłem, który siada na piorunach, jak na gałęziach, i śmiało patrzy w boskie oblicze samego Jowisza.
Do wschodu słońca biesiadowali towarzysze Adlera pod jego przywództwem. W restauracji okna drżały od śmiechów i wiwatów, a po wina trzeba było chodzić do obcych sklepów.
Około godziny szóstej wyjechały z miasta cztery powozy.
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.