— Może pan chcesz, ażebyśmy przeszli do mego domu? — spytał Adler, domyślając się, że z tak wzburzonym człowiekiem lepiej będzie nie rozmawiać przy urzędnikach: może ma jaką pretensją?
Gość zawahał się, ale wnet odparł:
— Ha!... to pójdźmy do domu... Ja już tam byłem...
— Pan mnie szukał?
— Tak... Bo... widzi pan, panie Adler, my... przywieźliśmy Ferdynanda...
Myśl o jakiemkolwiek nieszczęściu była tak daleką od fabrykanta, że prawie wesoło spytał:
— Czy Ferdynand tak się spił na jarmarku, że go aż odwieźć było potrzeba?
— On jest ranny — odparł gość.
Byli już na dziedzińcu przed domem. Adler zatrzymał się nagle.
— Kto ranny? — zapytał.
— Ferdynand.
Starzec rozłożył ręce.
— Połamał nogi, kark skręcił? Co to znaczy?
— Ranny jest... kulą.
— Kulą? On? Jakim sposobem?
— Miał pojedynek.
Czerwona twarz fabrykanta miała teraz kolor cegły. Byli na ganku. Adler rzucił w sieni kapelusz i wpadł w otwarte drzwi. Nawet nie spytał: przez kogo syn został raniony? Cóż go to obchodziło?
W pierwszym pokoju zobaczył służących i jeszcze jednego nieznanego mężczyznę. Fabrykant odepchnął ich i stanął przed szezlongiem, na którym leżał Ferdynand.
Ranny nie miał na sobie surduta, ani kamizelki. Twarz jego była tak strasznie zmieniona, że tkacz w pierwszej chwili nie mógł poznać własnego syna. W głowach siedział doktór.
Adler patrzył... patrzył... Potem upadł na niezajęte krze-
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/156
Ta strona została uwierzytelniona.