sło i, oparłszy potężne dłonie na kolanach, rzekł stłumionym głosem:
— Co ty wyrabiasz, łajdaku!
Ferdynand spojrzał na niego z nieopisanym smutkiem. Ujął ojcowską rękę i — pierwszy raz od bardzo dawna — pocałował ją.
Adler wstrząsnął się. Oniemiał.
Ferdynand począł mówić cicho, z przerwami:
— Musiałem, papo... musiałem!... Wszyscy na nas krzyczeli... szlachta, kelnerzy, gazety. Mówili, że ja tracę pieniądze, a ty obdzierasz robotników... Niedługo... pluliby nam w oczy...
— Nie męcz się pan! — szepnął doktór.
Starzec otworzył duże usta, pochylił się nad synem, patrzył, słuchał. Postawa jego wyrażała najwyższe zdziwienie, żal.
— Ratuj mnie, papo! — rzekł Ferdynand podniesionym głosem. — Ja obiecałem doktorowi dziesięć tysięcy...
Chmura niezadowolenia przemknęła po twarzy Adlera.
— Dlaczego aż tyle? — zapytał machinalnie.
— Bo ja... ginę... Czuję, że ginę!...
Starzec zerwał się.
— Tyś warjat! — zawołał. — Zrobiłeś głupstwo, łajdactwo!... No, ale jeszcze nie umierasz...
— Umieram! — jęknął ranny.
Adler klasnął w ręce.
— Oszalał! jak Boga kocham, oszalał!
Zaczął biegać po pokoju, wyciągać palce aż trzeszczały, i nagle, stając przed doktorem, zawołał:
— No, powiedzże mu pan, że on jest głupi... Mówi o śmierci i myśli, że ja mu dam umrzeć!... Tobie umrzeć?... Obiecałeś doktorowi dziesięć tysięcy? To za mało. Doktorze — mówił starzec gorączkowo — ja za mego syna dam sto tysięcy rubli, jeżeli jest chociaż cień niebezpieczeństwa. Bo za to tylko, że on głupi, ja płacić nie będę. Jakiż jego stan?
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.