dzieja. Ale on żyje! Mów mi to, i wy wszyscy... To mnie uspokoi... O serce, serce moje! Jak mnie boli!
Fala krzywdy wróciła.
Gdy doktór i sekundanci wyjechali, pastor począł namawiać Adlera, ażeby wyszedł. Usłuchał go, i wyszli do ogrodu. Tam stary fabrykant stanął na jednym wzgórku, rozejrzał się i począł mówić:
— Gdybym mógł objąć...
Rozkrzyżował ręce.
— Gdybym mógł objąć wszystko, zdusić, rzucić na ziemię i skopać nogami, o tak, o!... Gdybym mógł! gdybym mógł!... Marcinie, ty nie wiesz, co się dzieje w mojej głowie i jak mnie serce boli!...
Upadł na ławkę i ciągnął dalej:
— Tam leży martwy syn mój, a ja — nic mu poradzić nie mogę. I wiesz, co ci powiem? Zdaje mi się, że za rok, za miesiąc, a może za tydzień, doktorzy wynajdą sposób budzenia i leczenia takich rannych. Ale cóż, kiedy mnie nic z tego, choć za taki sposób oddałbym cały majątek i siebie!... Sprzedałbym siebie jak psa, jak sztukę perkalu. A jednak — nic zrobić nie mogę!
Pastor wziął go za rękę.
— Gotliebie, dawno ty się modliłeś?
— Czy ja wiem? Może trzydzieści, a może czterdzieści lat.
— Pamiętasz pacierz?
— Pamiętam, że... miałem syna.
— Syn twój jest u Boga.
Adler spuścił głowę.
— Jaki ten wasz Bóg drapieżny!...
— Nie bluźnij! Jeszcze spotkasz się z nim.
— Kiedy?
— Kiedy wybije twoja godzina.
Starzec zamyślił się, potem wydobył repetjer z kieszeni, nacisnął sprężynę, przysłuchał się dźwiękowi zegarka i rzekł:
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/160
Ta strona została uwierzytelniona.