— Czy to pali się gdzie? — zapytał brekowego.
— To Warszawa!...
Chłopa znowu ścisnęło za piersi. Jak on tam ośmieli się wejść w ten dym?
Stacja. Michałko wysiadł. Pocałował brekowego w rękę i rozejrzawszy się, poszedł zwolna do sklepu, gdzie na szyldach wymalowane były kufle z czerwonem piwem i zielona wódka we flaszkach. Nie ciągnęła go tam pijatyka, ale co innego.
Za szynkiem widać było murujący się dom, a przed sklepem stali mularze. Więc przypomniał sobie radę inżyniera i poszedł zapytać o robotę.
Mularze, chwaty chłopcy, powalani wapnem i cegłą, sami go zaczepili.
— A cóżeś to za jeden?... A skądżeś to?... Jak twojej matce na imię?... Kto ci taką czapkę uszył?
Jeden ciągnął go za rękaw, drugi mu czapkę wbił na oczy. Parę razy obrócili go w kółko, tak, że nie wiedział już, skąd przyszedł.
— Skądeś to, chłopaku?...
— Z Wilczołyków, panie! — odparł Michałko.
Ale że mówił śpiewającym głosem i miał minę bardzo zakłopotaną, więc mularze poczęli się chórem śmiać.
On stał między nimi i, choć go trochę sponiewierali, śmiał się także.
— To ci dopiero wesoły naród, nie bój się! — myślał.
Ten jego śmiech i uczciwa mina przejednały mu ludzi.
Uspokoili się, zaczęli go wypytywać. A gdy powiedział, że szuka roboty, kazali mu iść za sobą.
— Głupi bestja, ale zdaje się, że dobry chłopak — mówił jeden z majstrów.
— Trza go wziąć — dodał drugi.
— A wkupisz się ty? — pytał Michałka czeladnik.
— Kiedy nie wiem jak?
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.