— Jedzie!... jedzie!... Ino mu tam jeden but ostał!...
Robotnicy schwycili rannego, który omdlał, i ostrożnie zanieśli do najbliższej bramy.
— Wody!... — wołali.
— Octu!...
— Po doktora!...
Michałko powlókł się za nimi, myśląc:
— To ci dobry naród w tej Warszawie. Nie bój się!
Zobaczył, że ma ręce zakrwawione, więc umył je w kałuży — i stanął pod bramą domu, gdzie leżał ranny. Do środka nie pchał się. Alboż on doktór? czy mu co poradzi?
Tymczasem ulica poczęła się bardzo zaludniać. Biegli ciekawi, pędziły dorożki, a nawet zdaleka słychać było dzwonki straży ogniowej, którą także ktoś zaalarmował.
Nowy tłum, już takich, co byli chciwi wrażeń, skupił się przed bramą, a gorętsi pięściami torowali sobie drogę dla zobaczenia krwawej hecy...
Jednemu z nich, stojący przy furtce Michałko, zawadzał.
— Usuń się, gapiu jakiś! — krzyknął jegomość, widząc, że bosy chłop niebardzo ustępuje pod naciskiem jego ręki.
— A bo co?... — spytał Michałko, zdziwiony tym zapędem.
— Coś ty za jeden, zuchwalcze jakiś? — wrzasnął ciekawy. — Co to, niema policji, żeby takich próżniaków rozpędzała?...
— Oj! na złe idzie!... — pomyślał chłop i zląkł się, żeby go za taki występek nie wsadzono do kozy.
I nie chcąc budzić licha, wcisnął się między gromadę...
W kilka minut później zaczęto z bramy wołać tego, który biedaka wyniósł z pośród gruzów.
Nie odezwał się nikt.
— Jak on wygląda? — pytano.
— To chłop. Miał białą sukmanę, okrągłą czapkę i był bosy...
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.