— Jakżeś chciała?... Muszą być.
W jednym z krzaków zaszeleściło coś.
— Może to tu?... — dowiadywała się Antosia. — Możeś ty zapomniał?
Jaś, zamiast odpowiedzi, poważnie wstrząsnął głową.
Doszli do klombu, rosnącego w końcu ogrodu. Jaś zatrzymał się, przykląkł i, ostrożnie odchylając gałązki, szepnął:
— Cicho!...
Antosia schyliła główkę i położyła palec na ustach.
— Widzisz? — spytał Jaś.
— Widzę — odparła — ale nie wiem gdzie...
Jaś wskazał palcem.
— Ach!... — krzyknęła zachwycona.
O łokieć od niej, na ziemi, leżało szare gniazdeczko, okrągłe i gładkie jak ulane. W środku był wklęsły materacyk z końskiego włosia i z puchu, a na nim maleńki ptaszek. Był on czerwony i bez pierza, miał zarośnięte, lecz wypukłe i duże oczy, a jeszcze większy brzuszek. Usłyszawszy szmer koło siebie, podniósł główkę, a żółty dziobek otworzył tak szeroko, jakby chciał połknąć Antosię.
— Jeść chce! — zauważył Jaś.
W tej chwili, nad głowami dzieci usiadł ptaszek już dorosły. Poruszył parę razy ogonkiem, popatrzył na ciekawskich najprzód prawem okiem, później lewem, a wkońcu zaczął piszczeć żałośnie.
— Odejdźmy — rzekł Jaś. — Matka przyszła go karmić.
Antosia wracała do domu bardzo zamyślona, a w kilka godzin potem spytała:
— Jasiu! nie możnaby Mani pokazać gniazda?
— A nie!
— A Józiowi także nie?
— Rozumie się! Józioby zaraz zepsuł gniazdo.
Antosia rzeczywiście dochowała tajemnicy, lecz na nieszczęście postanowiła zaopiekować się ptaszkiem. Nic nie
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/213
Ta strona została uwierzytelniona.