Pan Kalasanty nietylko nie lubił, ale nawet z pewnego rodzaju wzgardą spoglądał na sierotę. Majster miewał ciągłe interesa do miasta, skutkiem czego ciągle trzeba go było szukać. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, wszystkie sprawy, mające na celu podniesienie krajowego przemysłu, koncentrowały się w pobliskiej bawarji, gdzie chłopcy z całą łatwością odnajdywali swego przewodnika i chlebodawcę, zawsze przy tym samym stole i kuflu.
Pewnego dnia, Jaś został wydelegowany do sprowadzenia z bawarji pana Durskiego. Chłopiec poszedł tam i znalazł opiekuna w wesołem towarzystwie ludzi statecznych.
— Oho, patrzcie! — zawołał majster, ujrzawszy go. — To ci, panie, chłopiec!... On ci, panie, nawet po francusku gada, kiedy chce a przecież do mnie oddali go na edukacją!
— Fiu!... fiu!... — zagwizdał jeden z obecnych, który miał minę senatora, a wyglądał na rzeźnika.
— Nie wierzycie?... — spytał majster, usiłując utrzymać się na krzesełku z godnością. — Powiedz zaraz, chłopak, jak się mówi po francusku: piwo, wódka, albo... surdut?...
Gdy zawstydzony Jaś wyrazy te przetłomaczył, majster zapytał zkolei:
— Pocóżeś tu przyszedł?
— Pani prosi pana do sklepu.
— Nie głupim!... — odparł skwaszony nieco pan Kalasanty. — Powiedz, że ja odejść nie mogę, że mam tu interesa... że tu jest jeden kupiec z Petersburga, co robi u mnie obstalunki!...
Obecni buchnęli śmiechem, pan majster zaś rzekł, podając Jasiowi kufel:
— No! masz... napij się, a gadaj, jak ci powiedziałem.
Jaś podziękował za piwo, a pan majster aż skoczył ze zdziwienia.
— Nie pijesz piwa?... — krzyknął. — Hej!... Zośka!...
Strona:PL Bolesław Prus - Pierwsze opowiadania.djvu/248
Ta strona została uwierzytelniona.