„Zlitujcie się!...“ Po chwili jednak uniesienie przeszło, a Jaś ruszył dalej i począł mówić podniesionym głosem:
Kto się w opiekę podda Panu swemu...
Stracił on już poczucie bytu. Myśl zwróciła się ku Bogu i matce, a sztywniejące nogi niosły go gdzieś... Gdzie?... Zapewne do ciemnej krainy, z której nikt nie wraca.
Bez planu i wiedzy znalazł się w Alejach Jerozolimskich i szedł środkiem drogi, ku Wiśle.
Zdawało się, że niebo leje łzy nad tym żyjącym atomem, który, jak umiał, polecał Stwórcy duszę, pełną żalu i niewymownej trwogi.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Pan Anzelm stanął w Warszawie w wigilją Nowego Roku. Wynajął pokój w hotelu Polskim i nie tracąc ani chwili czasu, poszedł do domu, w którym, według słów Jasia, powinien był rezydować opiekun sieroty.
— Czy tu mieszka pan Karol? — zapytał szlachcic stróża, zatrzymując się w bramie.
— Tu, na pierwszem piętrze, ale musi go niema, bo dopiero co wyszedł.
Szlachcic sięgnął do portmonetki, a stróż zdjął czapkę.
— Nie wiesz, mój przyjacielu — mówił dalej szlachcic — czy u pana Karola jest taki mały chłopiec, Jaś?...
— Aha!... to ten, co mu matka w lecie z głodu umarła?... Był on tu, ale teraz jest u krawca, u Durskiego, i nawet nigdy u pana nie bywa.
Usłyszawszy o śmierci z głodu, pan Anzelm wstrząsnął się. Potem zapytał stróża o adres krawca, dał mu dwa złote, i gniewny, kazał się wieść w okolicę Starego Miasta.
W magazynie ubiorów męskich znalazł tylko jejmość panią